W ostatnich dniach Biały Dom w „swoim stylu” zaczął przykręcać śrubę komunikując o możliwości podwyższenia stawki celnej z 10 na 25 proc. na chińskie produkty, które trafiły na listę w październiku, oraz nie wykluczając scenariusza, że taryfy dotkną cały chiński import.
Miałoby do tego dojść od stycznia,
co w praktyce oznaczałoby już pełnowymiarową wojnę handlowa, chociaż Chińczycy nie sprecyzowali, jakie byłyby ruchy z ich strony (jedynie stwierdzili, że nie będą wyprzedawać amerykańskich obligacji). Rynek nie zareagował nadmiernie na te informacje uznając to (zobaczymy, czy słusznie) za element taktyki negocjacyjnej Trumpa.
Weź udział w darmowym kursie inwestycyjnym z Dawidem Augustynem
To potwierdzałyby piątkowe spekulacje Wall Street Journal, który doniósł, że USA mogły rozważyć kilkumiesięczne opóźnienie we wprowadzeniu wyższych taryf celnych w zamian za ułatwienia w handlu produktami rolnymi, energią, ale i też przewija się wątek związany z rynkiem motoryzacyjnym.
Tyle, że to jest strategia negocjacji z pozycji siły, którą strona chińska stanowczo wcześniej odrzucała. Dane makroekonomiczne z Państwa Środka są jednak coraz słabsze, w efekcie władze będą zmuszone podjąć działania stymulujące wzrost gospodarczy, chociaż nie wiadomo, czy „potrzeby” nie będą większe od realnych „możliwości”. To może być mocny „stress-test” dla chińskiej gospodarki.