Reklama
twitter
youtube
facebook
instagram
linkedin
Reklama
Reklama

Inflacja czy deflacja? Co grozi Polsce i światu w perspektywie 5 letniej

|
selectedselectedselected
Inflacja czy deflacja? Co grozi Polsce i światu w perspektywie 5 letniej | FXMAG INWESTOR
Reklama
Aa
Udostępnij
facebook
twitter
linkedin
wykop

Jeszcze niedawno odpowiedź na pytanie tytułowe była bardzo prosta – względnie wysoki wzrost ekonomiczny, pro-konsumpcyjny 500 plus, susze i nieadekwatnie niskie stopy procentowe oznaczały nieuchronną inflację. Pandemia koronawirusa, a właściwie ekonomiczne skutki lockdownu i prawdopodobnie permanentnej zmiany ludzkich przyzwyczajeń są absolutnie bezprecedensowym kryzysem, którego skutki mogą również być bezprecedensowe. Czy możemy zatem przewidzieć, co się będzie działo z wartością naszych pieniędzy przez kolejne 5 lat? Czy wartość pieniądza będzie wzrastać na skutek deflacji? Czy może lepiej szybko pozbyć się gotówki, bo czeka nas silna inflacja? Sprawdźmy.

Artykuł zacznę od wyjaśnienia tego, co wszędzie jest powtarzane w wielu nagłówkach, ale co być może nie jest dobrze wyjaśniane. Co czyni obecnie zaczynający się kryzys tak unikalnym? Oto kilka podstawowych i bardzo ogólnych powodów:

Jeszcze nigdy w skali globalnej nie mieliśmy do czynienia z przymusowym zamknięciem ludzi w domach i wymuszeniem zawieszenia działalności ekonomicznej. Większość kryzysów dotykała biznesów najmniej rentownych, i pracowników najgorzej opłacanych. Dotknięci obecnym kryzysem to niekoniecznie ci najbardziej nierentowni, a ci, którzy działają w określonych branżach – także najwięksi gracze niektórych branż (np. bogate linie lotnicze czy ich bogaci właściciele).

Zazwyczaj duże i globalne kryzysy wynikały z otoczenia finansowego lub błędnej polityki gospodarczej, a nie z czynników związanych z siłami natury. Siła natury również może wywołać kryzys (np. szusza), ale zazwyczaj dotyczy ona mniejszego obszaru, a nie całego świata.
Kryzysu związanego z pandemią, patrząc obiektywnie, nie można na nikogo zwalić (np. na rząd lub bank centralny), dopóki nie udowodni się, że ktoś go celowo wywołał.

Reklama

Pierwsze dane ekonomiczne o PKB/bezrobociu pokazują, jakoby skala szkód wywołanych kryzysem była większa od największego kryzysu ekonomicznego w ostatnim stuleciu: Wielkiego Kryzysu lat 30

Podsumowując powyższe: kryzys jest bezprecedensowy ponieważ jednocześnie: jest globalny, mocno dotkliwy dla dużej części gospodarki, i wywołały go (prawdopodobnie) niezależne od polityki czynniki, które wymusiły zamknięcie rentownych i opłacalnych biznesów, tworzących produkt krajowy.

Oczywiście, można by tutaj się spierać, że przecież lockdown był decyzją polityczną – tak, był. Jednak to była niemal oczywista decyzja, no chyba, żeby przyjąć że ludzkie życie jest nic nie warte i pozwolić szpitalom się przepełnić, a ludziom umierać. Wcale nie zakładam, że rządzący zrobili to z pobudek etycznych – raczej po prostu władze niemal każdego kraju wykalkulowały, że jeżeli rządy zaniechają działań i doprowadzą do wzrostu śmiertelności, to nie tylko nikt na takie rządy więcej nie zagłosuje, ale takie rządy również szybko będą obalone. Tak więc okazało się, że władze większości krajów są gotowe poświęcić wzrost ekonomiczny dla ratowania ludzkiego życia – i swojej władzy zarazem. 

Można by jeszcze długo mówić o wyjątkowości tego kryzysu. Jak jednak taki kryzys wpłynie na ceny i inflację? Przyjrzyjmy się temu z kilku perspektyw i oceńmy, jakie są możliwości.

Perspektywa pierwsza: historia

Historia jasno pokazuje, co się dzieje z cenami w kryzysach i latach po „uderzeniu” silnego kryzysu. Ceny spadają i pytanie tylko „jak długo”. W czasach Wielkiej Depresji (1929-1933) deflacja sięgała kilkunastu procent, i trwało to aż 4 lata. W czasach ostatniego kryzysu finansowego, deflacja trwała (zależnie od kraju) od kilku miesięcy do kilku lat. Spadek cen nie był co prawda spektakularny (między 0 a -2%), ale nawet taka deflacja jest groźna dla gospodarki.
Biorąc pod uwagę szacowaną skalę „Wielkiego Lockdownu”, perspektywa historyczna pokazuje, aby raczej oczekiwać deflacji większej niż podczas ostatniego kryzysu finansowego. Być może statystykom będzie bliżej do kryzysu lat 30 – choć tu bądźmy ostrożni i pamiętajmy, że narzędzia banków centralnych się zmieniły, i teraz bardziej potrafią one wygładzać negatywne skutki takich szoków. Pytanie tylko, czy to wystarczy dla kryzysu tej skali, i czy skala działań nie będzie ani za mała, ani przesadzona (o tym więcej w „perspektywie trzeciej”).

Perspektywa druga: prawa ekonomii

Reklama

Ekonomia głównego nurtu pozwala nam na poczynienie kilku obserwacji odnośnie wpływu lockdownu na gospodarkę. Każdą obserwacje rozważał będę przy założeniu ceteris paribus , czyli zakładam że pozostałe potencjalne czynniki się nie zmieniają, a na gospodarkę wpływa tylko ten opisywany.
Zatrzyma się produkcja wielu dóbr i (przede wszystkim) usług. To zatrzymanie dotknie niemal wszystkiego, poza dobrami podstawowymi – te muszą być w ciągłej produkcji, pomimo ponoszenia ryzyka szerzenia epidemii. To oznacza spadek podaży, co przy stałym popycie oznaczałoby implus inflacyjny.
Wzrośnie bezrobocie i spadną płace – to oznacza, że konsumenci będą w gorszej sytuacji ekonomicznej i spadnie popyt, zwłaszcza ten na dobre ponadpodstawowe. Ludziom, których kryzys najbardziej dotknie, będzie bardziej zależało na spełenieniu bardzo podstawowych potrzeb: mieszkania, jedzenia i picia. Ale i tu będą kupować tasze produkty, aby tylko zaspokoić te niezbędne potrzeby. Jest to silny implus deflacyjny.
Zmienią się oczekiwania społeczne. Widząc, bardziej niż w kryzysach finansowych, realność zapaści ekonomicznej, konsumenci i inwestorzy będą ograniczać wydatki i oszczędzać każdą złotówkę. Spadnie poziom konsumpcji i inwestycji, a zatem spadnie zagregowany popyt w gospodarce, co jest silnym impulsem deflacyjnym.

Zmienią się nawyki ludzi – mówi się, że XXI wiek jest wiekiem konsumpcjonizmu. I to na pewno była prawda do czasu lockdownu. Tylko teraz ludzie uświadomili sobie, że można chcieć i potrzebować mniej. Gdy każde wyjście do sklepu czy galerii jest psychologicznie traktowane jako zagrożenie dla przetrwania jednostki (co podprogowo podkręcają nakazy noszenia maseczek, rękawiczek czy dezynfekcji na każdym kroku), to wtedy mocno podważamy czy coś nam jest rzeczywiście potrzebne. Nawet jak wszystkie ograniczenia znikną, ludzka psychika, strach i trauma gdzieś w środku zostaną na dłużej – a zatem spadnie konsumpcja i inwestycje. To również mocny impuls deflacyjny.

Wzrośnie poziom zadłużenia. To może być zadłużenie jednostki, firmy, miasta czy państwa, zainicjowane koniecznością zaspokojenia podstawowych potrzeb. W zdrowej gospodarce ludzie zadłużają się, bo chcą kupić dom lub nowy samochód, a firmy dlatego że chcą zainwestować. Kredyty na „przeżycie” są mniejszością. Obecny kryzys jednak to odwrócił do góry nogami, bo wpędził w kłopoty bardzo dużą ilość osób i firm, które teraz będą się zadłużały, aby tylko związać koniec z końcem. I to mogą nie być pożyczki z banków, ale wysokooprocentowane „chwilówki” z parabanków, których spłacanie jest długie i bolesne. Kredyty zaciągane i spłacane dla spełnienia potrzeb podstawowych oznaczają mniejszą ilość środków na dobra ponadpodstawowe, które de-facto napędzają gospodarkę – i poziom cen. Dlatego jest to impuls deflacyjny.

Zwiększy się awersja do ryzyka – z obawy przed przyszłością firmy będą mniej inwestowały, a konsumenci będą mniej skłonni do ryzykownych działań, jak zakładanie działalności gospodarczej, zmiana pracy czy przekwalifikowanie i zmiana branży. Priorytetem dla każdego kto ma stały dochód (niezależnie skąd) będzie utrzymanie go. To impuls deflacyjny.

Patrząc na powyższe argumenty, z perspektywy podstawowych zależności ekonomicznych, wygrywa bezapelacyjnie deflacja, i to prawdopodobnie dość długa, ze względu na trwałe zmiany oczekiwań i nawyków.

Perspektywa trzecia: polityka ekonomiczna

Reklama

Patrząc na dwie wcześniejsze perspektywy możesz się zastanawiać, po co ten artykuł, skoro wszystko wskazuje na deflacje i nie ma o czym dyskutować. Tak by było, dopóki w grę nie wejdzie polityka ekonomiczna – zarówno fiskalna (wydatki rządowe) jak i monetarna (działania banku centralnego).
Zacznijmy od tych pierwszych. Skala pomocy ekonomicznej przekazanej i zadeklarowanej przez państwa na całym świecie jest bezprecedensowa. Jeszcze żaden kryzys nie wywołał tak mocnej odpowiedzi państw pod tym kątem. Można się spierać, czy w Polsce to było dobrze zrobione czy nie, ale na całym świecie pieniądze rzeczywiście wędrują od rządu, do kieszeni osób dotkniętych kryzysem. Podczas ostatniego kryzysu finansowego, te pieniądze po pierwsze nie były tak duże (w większości), a po drugie trafiały głównie do banków, co nie wywołało inflacji prawdopodobnie dlatego, że banki nie są konsumentami dóbr zaliczanych do koszyka badającego ten wskaźnik.

Pewnie w obecnym kryzysie również część tych środków zostanie przejęta przez banki lub duże firmy, niemniej jednak duża część powinna też (przynajmniej w założeniu) trafić do zwykłych ludzi, w tej czy innej formie. I gdy to się stanie, to oznacza mocny kontratak dla perspektywy deflacji. Rządy krajów będą się bardzo mocno starały podtrzymać popyt, zarówno konsumpcyjny jak i inwestycyjny, bo inaczej (wracamy do początku rozważań) w dłuższym terminie stracą władzę ze względu na spadek szeroko-pojętego dobrobytu. Zwiększając wydatki, władze wytworzą całkiem spory impuls inflacyjny, który może trochę zrekompensować spodziewaną z perspektywy ekonomicznej deflację.

To jednak ma swój koszt: wzrost zadłużenia państw. To nie jest tak, że rządy krajów nagle znikąd dysponują ilością środków na utrzymanie połowy biznesów i miejsc pracy. Mają jedno wyjście – muszą te środki pożyczyć. Ale od kogo pożyczyć, skoro wszystkie państwa w tym samym momencie tych środków potrzebują, w dużej ilości? Są oczywiście jakieś rezerwy, organizacje jak MFW, państwa które radzą sobie lepiej czy choćby obligacje i zapożyczanie się państw u bogatszych obywateli, ale…najwięcej środków, najszybciej i najpewniej można pożyczyć od banku centralnego, który te pieniądze po prostu WYDRUKUJE.

I tak płynnie przechodzimy do roli polityki monetarnej w tym kryzysie. Już nie tylko FED, EBC, Bank Japonii czy Bank Anglii. Na wprowadzenie masowego dodruku pieniądza (QE – quantitative easing) tym razem pokusiły się takie kraje jak Szwecja, Kanada, Australia a nawet…Narodowy Bank Polski. Nowe narzędzia polityki monetarnej, jeszcze przed chwilą nazywane niekonwencjonalnymi, na stałe zagościły w antykryzysowej artylerii i już powoli przestają szokować. Dodruk pieniądza nie jest w obliczu takiego kryzysu tak kontrowersyjny, bo trudne czasy wymagają radykalnych narzędzi.

Pytanie jednak, czy świat może sobie na to pozwolić po raz kolejny, na taką skale? I czy każdy kraj może sobie na to pozwolić? Czy Polska może? To dobre pytania, na które trudno jednoznacznie udzielić odpowiedzi. W teorii – dodruk pieniądza powinien skutkować utratą wartości pieniądza, a co za tym idzie – silną inflacją. Jednak to się nie stało przy zastosowaniu tego narzędzia po ostatnim kryzysie – żadnego kraju, który zastosował QE nie dopadła w następstwie silna inflacja. Czy zatem możemy uznać te narzędzia za bezpieczne?

Reklama

Niekoniecznie. Tu miarka może się przebrać i teorie ekonomii mogą tym razem brutalnie odpowiedzieć na te środki. Po pierwsze dlatego, że pieniądze już nie idą już głównie do banków, a do konsumentów i firm bezpośrednio. To oznacza że zlikwidowana została bariera kredytowa i takie kredyty, czy nawet „darmowe” środki mogą brać także osoby i firmy niewypłacalne. Po drugie, QE może tym razem nie zadziałać zgodnie z oczekiwaniami dlatego, że nie każdy kraj używający tego narzędzia ma walutę o takiej sile i dominacji jak miały dolar, euro czy funt podczas ostatniego kryzysu. Polski złoty już na pewno nie jest bezpieczną przystanią i nie jest pojmowany jako waluta odporna na dodruk. A nawet pozornie silne waluty nie są już obecnie pojmowane za tak silne, jak były wcześniej, właśnie przez ówczesny dodruk pieniądza i powszechną świadomość zmniejszającej się wartości.

Dla porządku trzeba wspomnieć, że QE nie jest jedynym narzędziem, z którego skorzystały banki centralne w kryzysie Wielkiego Lockdownu. Niemal każdy bank centralny na świecie obciął stopy procentowe do rekordowo niskich (jak na dany kraj) poziomów, czasem nawet poniżej zera. Ponadto banki stosują różne inne narzędzia i triki, które mają na celu zwiększenie płynności pieniądza w gospodarce (czyli wzrostu poziomu konsumpcji i inwestycji).
Co to więc oznacza? Koniec końców, bardzo możliwe że zadłużone państwa i ekstremalnie luźna polityka monetarna będą bardzo mocnym sygnałem inflacyjnym.

Później należy spodziewać się, że w miarę przywracania gospodarki do normalności, te narzędzia będą wycofywane, a w przypadku pojawienia się presji inflacyjnej, pojawi się odwrotna polityka (restrykcyjna – wyższe podatki i droższy pieniądz) mająca na celu zapobiegnięciu wzrostowi cen.

Werdykt

Czy w kolejnych 5 latach będzie dominować inflacja, czy deflacja? Odpowiedź jest trudna. Mamy bowiem dwa obozy argumentów:

- Historia i ekonomia przemawiają za deflacją

Reklama

- Polityka fiskalna i monetarna przemawiają za inflacją

Niestety, nie można łatwo „wyliczyć”, jak w matematyce, które argumenty będą silniejsze. Aby to przewidzieć, należy rozłożyć w czasie poszczególne efekty i moc ich działania.

Najbardziej prawdopodobnym wynikiem jest to, że w pierwszych 2-3 latach przeważą argumenty ekonomiczne (złe nastroje konsumentów i inwestorów), i będziemy mieli do czynienia z deflacją – dość wysoką, ale nie tak wysoką, jak mogła by być, ponieważ ekspansywna polityka fiskalna będzie lekko przeciwdziałać, i zależnie od kraju niwelować od 0 do 30% potencjalnego spadku cen. Narzędzia fiskalne działają niemal od razu (no, chyba że jest chaos administracyjny) ale nie mają jednak tyle siły, aby zwalczyć wszystkie mocne argumenty ekonomiczne przemawiające za spadkiem cen. Z kolei efekt działań monetarnych nie będzie widoczny od razu – na pierwsze takie efekty trzeba będzie poczekać minimum 6 miesięcy, i wtedy dopiero powoli polityka monetarna będzie mogła również zwalczać deflację.

Co dalej? Po 2-3 latach pomoc finansowa od rządu i zdolność samoleczenia się gospodarki odwrócą nastroje konsumentów i inwestorów, przez co presje deflacyjne związane z czynnikami ekonomicznymi przestaną być tak silne, a być może nawet pojawi się jakaś lekka presja inflacyjna ze strony ekonomicznej. Ponadto, wtedy bardzo silnie będą działać efekty ekspansji monetarnej.

Czego się obawiam? Że w pewnym punkcie czasowym, po tych 2-3 latach. na gospodarkę będą działały 3 impulsy:

Reklama

- Lekko dodani i rosnący ekonomiczny impuls inflacyjny,

- Pewnie już nieduży i malejący, ale nadal dodani impuls inflacyjny ze strony polityki fiskalnej,

- Bardzo mocny impuls inflacyjny ze strony polityki monetarnej, będący w szczytowym punkcie, ponieważ opóźnienie w transmisji efektów polityki monetarnej dotyczy także działań restrykcyjnych, które na pewno nie zaczną się wcześniej niż po 2 latach

Takie nałożenie się efektów jest niestety bardzo prawdopodobne i w takiej sytuacji należy spodziewać się wysokiej inflacji po 3 roku od kryzys, trwającej przynajmniej kilka lat. Jedyne, co może nas uchronić przed tym opóźnionym efektem jest dobra, wyprzedzająca polityka monetarna, która zastosowałaby restrykcje jeszcze w momencie, w którym będą panować słabe warunki i nastroje ekonomiczne. Ale obawiam się, że banki centralne będą się bały podjąć taki krok, opóźniając restrykcje i działając reaktywnie, zamiast wyprzedzająco.

Oby nie zabrakło bankom centralnym kompetencji, bo inaczej walka z inflacją będzie musiała przejść w kompetencje rządów i polityki fiskalnej, co byłoby jeszcze gorsze, i oznaczałoby albo: jednoczesne cięcia wydatków rządowych, programów socjalnych i zwiększanie podatków, albo nieuchronną hiperinflacje i poważny, wieloletni kryzys.

Jesteś dziennikarzem i szukasz pracy? Napisz do nas

Masz lekkie pióro? Interesujesz się gospodarką i finansami? Możliwe, że szukamy właśnie Ciebie.

Zgłoś swoją kandydaturę


Paweł Buchała

Paweł Buchała

Project Manger projektu TradingDot  Zwolennik łączenia analizy Price Action z informacjami makroekonomicznymi.


Tematy

Reklama
Reklama