Reklama
twitter
youtube
facebook
instagram
linkedin
Reklama
Reklama

koronawirus wpływa na giełdę

2020 rok przyniósł nam jeden z największych kryzysów gospodarczych w historii naszej cywilizacji. Po marcowym załamaniu media chóralnie ogłosiły, że mierzymy się z największym krachem od czasu Wielkiego Kryzysu z lat dwudziestych ubiegłego wieku. Zresztą nie brakowało głosów, że tegoroczne załamanie jest jeszcze większe. Przy okazji świat ogarnęła fiksacja na temat powrotu do normalności. Kolejni analitycy zaczęli prześcigać się w scenariuszach wychodzenia z obecnego załamania. Co ciekawe, większość z nich upatrzyła sobie literki alfabetu. Mieliśmy więc idee V, potem W i to w dwóch wariantach, dalej przyszło R, a raczej r, choć małe litery nie bardzo pasowały do powagi wielkiego kryzysu. Mieliśmy nawet K, które próbowało wyjść poza pudełko. Cały świat chciał wiedzieć, w jaki sposób wrócimy do normalności. Zupełnie jakby było do czego wracać.

Krach to nie tylko cyferki

Można dyskutować, czy za obecnym ogromnym kryzysem stoi patogen, czy działania rządów. Jak wielkie piętno odcisnęła na spadkach panika oraz strach przed nieznanym. Czy można było zrobić coś więcej, czy może problem polega na tym, że zrobiliśmy za dużo. Fakty są jednak niepodważalne, mamy do czynienia z kryzysem gospodarczym, jakiego nasze pokolenie, czy nawet pokolenia naszych rodziców i dziadków nigdy nie zaznały. I nie chodzi tu wcale o czerwień na giełdowych parkietach, bo te od przynajmniej dekady oderwały się od realnej gospodarki, jak większość rynku finansowego. Za obecnym kryzysem stoją znacznie poważniejsze konsekwencje. Są to ogromne wyrwy w PKB, jak świat długi i szeroki w większości gospodarek obserwowaliśmy najgłębsze recesje w historii pomiarów. Upadały kolejne firmy, najczęściej te najmniejsze, zamarł handel, ludzie potracili pracę, co najwyraźniej było widać w Stanach, gdy słynne payrollsy szokowały inwestorów. Bezrobocie jednak rosło praktycznie na całym świecie, a tam, gdzie wskaźniki pozostawały w miarę stabilne, było to efektem aberracji wywołanych przez pandemię. Ludzie mimo utraty pracy nie rejestrowali się jako bezrobotni, byli wywalani poza nawias statystyki. Tak było choćby we Włoszech, gdzie mimo ogromnych zwolnień, oficjalna stopa procentowa nawet spadała. W tym całym strachu i zmęczeniu nie może dziwić, że wszystkie teorie opisujące powrót do normalności były od razu podłapywane przez wszelkie media.

Na fali optymizmu

Pierwsza i najprostsza teoria zapowiadała odbicie w kształcie litery V. Zakładała ona, że co prawda mamy do czynienia z potężnym załamaniem, jednak pokonanie pandemii spowoduje równie dynamiczne odbicie. Kiedy tylko znikną czynniki ryzyka, a wirusa uda się wyplenić, świat miał błyskawicznie powrócić na właściwe tory. Zakładano, że walka z koronawirusem nie zajmie dużo czasu, choćby przez to, że większość miejsc pracy uda się odzyskać, zanim zostaną utracone na zawsze. Ogromne nadzieje pokładano w samej naturze, zakładając, że wraz z cieplejszymi dniami wirus straci na swej zjadliwości. Teraz już wszyscy wiemy, że tak się nie wydarzyło, jednak sama koncepcja odcisnęła na świecie ogromne piętno, które przynajmniej do tej pory jest mocno niedoceniane. Z jednej strony nie można nie docenić ogromnej wartości propagandowej tego scenariusza. Ludzi łatwiej było zamknąć w domach, gdy wierzyli oni w krótkotrwałość takiego rozwiązania. Teoria ta niosła ze sobą potężną dawkę nadziei, która w pewnym momencie była szalenie potrzebna naszym społeczeństwom. Z drugiej strony wiara w tymczasowość kryzysu ostatecznie wystawiła nam słony rachunek do zapłacenia. Większość programów pomocowych została nastawiona na utrzymanie status quo przez najbliższy czas. Rządzący mieli nadzieję, że uda się zasypywać dziurę w gospodarce świeżo wykreowanym pieniądzem tak długo, aż problem sam się rozwiąże. Tak się jednak nie stało, a ogromna część środków została przepalona, nie wnosząc nic trwałego do gospodarek poza ogromnym zadłużeniem.

Mityczna druga fala

Upadek teorii V był spowodowany coraz większą popularnością założenia, że czeka nas druga fala. Abstrahując od tego, czy kiedykolwiek udało nam się poradzić z pierwszą, świat zaczął oczekiwać wystąpienia kolejnej fali zachorowań, a co za tym idzie następnego lockdownu. Na kanwie tego uknuto koncepcję odbicia w kształcie litery W. Zakładała ona, że po odrobieniu części lub całości strat (w zależności od sposobu zapisywania tej litery), miał nastąpić powrót do dołków zarysowanych po pierwszym uderzeniu. Teoria ta, choć sama szybko straciła na znaczeniu, stała się fundamentem dla wielu kolejnych. Druga fala nadeszła zaraz po tym, jak tylko światu udało się w końcu zaczerpnąć haust powietrza i trudno tu dopatrywać się jakiekolwiek odbudowania w realnej gospodarce. Względnie można było się doszukiwać jej sensu na rynku giełdowym, jednak i tu szybko została ona negatywnie zrewidowana.

Zabawa literkami

Z czasem zaczęło się pojawiać coraz więcej teorii, oczywiście opartych na kolejnych literach alfabetu, jednak media powoli zaczęły tracić nimi zainteresowanie. A szkoda, ponieważ w przeciwieństwie do swoich poprzedniczek przynajmniej kilka podjęło próbę bardziej holistycznego podejścia do problemu. Warto tu zwrócić uwagę przynajmniej na dwie z nich. Pierwsza zakładała odbicie w kształcie litery r. Było to swoiste połączenie dwóch pierwszych koncepcji. Zakładało, że faktycznie po pierwszym szoku uda się całkiem szybko odbudować znaczną część zniszczeń. Jednak za tempo tego odtworzenia przy drugiej fali zachorowań mieliśmy zapłacić dłuższym okresem stagnacji. Koszty odbudowy postpandemicznych zniszczeń miałyby zaważyć na naszej zdolności do generowania dalszego wzrostu gospodarczego. Patrząc na wykreowany dług, uzależnienie od zerowych stóp procentowych, czy kroplówek aplikowanych przez banki centralne, trudno nie zgodzić się z takim podejściem. Kolejna teoria bazuje na literze K i odwołuje się do tradycyjnego podejścia do kryzysów, które Amerykanie nazywają kreatywną destrukcją. Zakłada ona, że do pewnego czasu jesteśmy w stanie sztucznie nadmuchiwać wzrost gospodarczy. Przyjdzie jednak moment, w którym utrzymanie nierentownych działalności będzie zbyt kosztowne i pozwolimy im utonąć, by pozostałe sektory mogły swobodnie się rozwijać. Stąd też to rozwidlenie, gdzie jedna odnoga jest skierowana w dół, a druga w górę.

A może poszukajmy przyczyn?

Reklama

Świat tak mocno skupił się na sposobie powrotu do normalności, że zabrakło refleksji, czy przypadkiem ta „normalność” nie jest jednym z głównych powodów obecnego załamania. Ciągła pogoń za kolejnymi odczytami, wskaźnikami, pompowanie baniek wszędzie, gdzie tylko to możliwe. Po kryzysie z 2008 roku rynek uwierzył, że absurdalnie tani pieniądz jest lekiem na całe zło. Zerowe stopy procentowe stały się turbodoładowaniem dla gospodarki. Sprawiły, że utrzymywanie jakichkolwiek rezerw finansowych stało się bez sensu. Gospodarka w imię postępu i kolejnych odczytów PKB pozbawiła się poduszki powietrznej. Dlatego tak wiele przedsiębiorstw okazało się bezbronnych w starciu z lockdownem. Dlatego państwa zostały niejako zmuszone do przepalania środków, by ratować firmy, które jeszcze rok wcześniej wolały np. przeprowadzać skup własnych akcji, niż tworzyć rezerwy kapitału. Oddaliśmy świat w ręce mechanika, który co prawda wykręca nowe rekordy, ale aby odciążyć bolid, jest gotów zdemontować zderzaki, poduszki powietrzne, czy nawet pasy bezpieczeństwa.

Krzysztof Adamczak, dealer walutowy Walutomat.pl

Czytaj więcej

Artykuły związane z koronawirus wpływa na giełdę